okiem czasu

Piotr Nowak

Krótka historia pewnego autoportretu

Na początku 2024 wraz z moim klubem fotograficznym przygotowywaliśmy się do kolejnej edycji Wielkopolskiego Festiwalu Fotografii, który już tradycyjnie miał się odbywać na jesieni, w październiku. Tematem przewodnim było woda, a dokładnie: „Wobec wody".
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie podeszli do tematu po swojemu, czyli niestandardowo, rzecz jasna, analogowo i jak to w naszym przypadku bywa - bez łatwizny.

Każdy z nas zbudował sobie aparat otworkowy, tak zwaną camerę obscura. Jedni rzeźbili i sklejali drewno, inni pomalowali i okleili taśmą zwykły karton, byli też tacy, co nawet aparat z garnka zrobili. Aparaty były budowane z myślą o wykorzystaniu do nich dużej kliszy, a dokładnie błony RTG, czyli klasycznej kliszy rentgenowskiej. W naszym wypadku miała ona 24 x 30 cm. W fotografii analogowej jest to już tak zwany wielki format.

Gdy zjawiła się młoda wiosna, przyszedł czas, by poczynić próby, testy zbudowanych przez nas kamer (aparatów) i sprawdzić, czy coś na tak dużych kliszach nam wyjdzie. Mimo, że od wielu lat siedzimy wyłącznie w fotografii klasycznej, analogowej, to nadal ekscytacja młodzieńcza w nas się wyzwalała i tym bardziej że ponownie cofaliśmy się do początków fotografii, wręcz do Jaskini Platona. Uzbrojeni w „kartony", „pudła" i „garnki" ruszyliśmy do pobliskiego parku im. Dzieci Wrzesińskich, by wykonać nasze pierwsze kadry. Park jest nie duży, to – mimo, że każdy poszedł w swoją stronę - nie byliśmy daleko od siebie. 

Nie miało się zbytnio pomysłu na kadr, to postanowiłem sfotografować samego siebie. Niedaleko małego stawu, przy dróżce, przed niewielką kałużą ustawiłem aparat, a dokładnie postawiłem na ziemi czarny karton wyposażony w malutki otworek o średnicy 0,2 mm oraz błonę rentgenowską. Stanąłem naprzeciw aparatu, na baczność, zamknąłem powieki i w myślach odliczałem czas i jednocześnie zachwycałem się już nie wiem, który to raz, nad tym, jakie to cholera piękne! Czysta natura! Światło przedostaje się przez malutki otworek, wpada na błonę, która jest pokryta emulsją światłoczułą, która zbudowana jest przecież także z naturalnych „żyjątek". 

Wszystko jest takie namacalne i bliskie człowiekowi, jest częścią człowieka, częścią całego życia! Nie ma żadnej elektroniki, żadnego cyfrowego „zakłócenia", tylko światło malujące obraz na błonie. Mało tego, światło, które w tej chwili mnie dotyka, otula dłońmi jak utęskniona kochanka i zasysa moją postać przez ciemność do nieśmiertelności, jaką jest fotografia. To światło uwiecznia także moje myśli, uczucia, energię, całe moje istnienie! To właśnie mam na myśli mówiąc o „magicznej namacalności", o „poetyce światła", o „fotografii analogowej”. Po niecałych trzech minutach naświetlania, stania tak bez ruchu i jakby bez ciała, jakbym nie na tej ziemi był, a w myślach żywych, dotkniętych światłem, otworzyłem powieki i ruszyłem w stronę aparatu. Zakleiłem otworek, zakończyłem robić swój autoportret. 

Wróciliśmy wszyscy razem do pracowni. Wywoływałem swój negatyw (błonę rentgenowską) jako ostatni. Klubowiczom obrazy pojawiły się całkiem poprawne jak na pierwsze podejścia, ale mieli, rzecz jasna, do zrobienia kilka poprawek w swoich aparatach. Przyszła moja kolej na wywołanie negatywu, na poród obrazu w przyciemnionej czerwieni, która zapraszała to tego intymnego przeżycia. Negatyw musiał być wywoływany w specjalnej „kuwecie", by nie uszkodzić błony i przez prawie 10 minut kołysany w wywoływaczu, aby obraz równomiernie się wywoływał, pojawił, a potem standardowe utrwalanie itd. Potem już negatyw, odtajniony obraz mógł ujrzeć światło dzienne. 

Po zapaleniu światła, pierwsza moja reakcja była typu - cholera, negatyw zjebany! Albo zjebałem wywołanie; albo konstrukcja mojego aparatu jest totalnie do bani?! Po wyjściu z pracowni, na światło dzienne i analizie całego kadru, okazało się, że kadr jest dobrze i cały naświetlony, a to, co mnie tak „przeraziło" i zdziwiło, to czarna plama w środku kadru zamiast mnie! W końcu był to autoportret. Widać wszystko dookoła, widać drzewa po lewej i prawej, widać na dole kałużę, a zamiast mojej postaci, mojego ciała, czarna plama!

Nikt z nas nie potrafił tej anomalii wytłumaczyć, co mogło to spowodować. Sprawdzaliśmy możliwości techniczne sprzętu oraz proces wywoływania i nic nie dało sensownej odpowiedzi. Nie szukaliśmy dalej, stwierdziłem, że to po prostu szczery, prawdziwy mój autoportret, że sam sfotografowałem swoje światło, Światło Poezji, a może nawet samą Poezję, która we mnie żyje. 

Zostaliśmy przy tym poetyckim wytłumaczeniu. Oczywiście by to udowodnić, załadowałem drugą błonę, zrobiłem kolejne zdjęcie i następne. Już nigdy się taka sytuacja nie powtórzyła, a co ciekawe, obraz na kolejnych fotografiach był wyraźniejszy, czystszy, ostrzejszy. Rzecz jasna, jak na możliwości aparatu otworkowego, który z zasady konstrukcji daje lekko nieostry obraz, czasami z dość dużą winietą. 

Przez kolejne miesiące robiliśmy projekt na festiwal. Robiliśmy odbitki w cyjanotypii z tych naszych błon, barwiliśmy je. Zrobiliśmy dwa wernisaże w październiku, a projekt był tak doceniony, że w marcu 2025 pokazywany był także w Poznaniu. Był to też jedyny projekt w pełni analogowy na całym festiwalu. Także byliśmy bardzo zadowoleni. Oczywiście na festiwalu nie było odbitki mojego autoportretu. Negatyw z autoportretem trafił do szuflady, na niezbyt długie zapomnienie. Po ekscytacjach festiwalowych coś mnie zaczęło kusić, by mimo spotkań naszego klubu zaglądać samemu do pracowni częściej. 

Zacząłem tam robić porządki z myślą o robieniu odbitek już nie w starodawnych technikach, a klasycznych na papierach barytowych. Bardzo dawno nie robiłem takich odbitek, a to głównie przez zwyczajny brak czasu - praca, lekarze i inne tematy fotograficzne, a dwa, to nie ma co ukrywać, koszt wykonania dziś choćby kilku zdjęć na takim poważnym papierze jest ogromny. Nie można sobie (przynajmniej ja nie mogę) w tych czasach, ot tak pozwolić na robienie odbitek kolekcjonerskich. 

Co to znaczy odbitka kolekcjonerska w fotografii? To znaczy wykonana tylko i wyłącznie ręcznie, w ciemni i tylko na papierze barytowym, czyli naturalnym, o podłożu bawełnianym i który nie ma w sobie żadnych chemicznych wybielaczy i innych substancji, które z czasem mogłyby zniszczyć fotografię. Papiery są bezkwasowe i dobrze przechowywane potrafią nawet 100 lat przetrwać bez jakiejkolwiek zmiany. Takie odbitki, takie zdjęcia są także uznawane przez muzea oraz kolekcjonerów. Tak napiszę w skrócie dla rozjaśnienia, nie wchodząc w szczegóły składu papierów itd., by niezanudzań. Oczywiście dzisiaj są dostępne także świetnej jakości archiwalne papiery do drukarek oraz certyfikowane tusze, pigmenty, które pozwalają na druk wysokiej jakości zdjęć kolekcjonerskich także na papierach barytowych. Jednak praca w ciemni pozostawia realnie autora na wywołanym papierze. Niektórzy tę „męczarnie” nazywają magią. 

Poza tym dla mnie jest to też przedłużenie tej naturalnej namacalności, która jest tak bardzo bliska człowiekowi. Światło, które dotykało mnie, „wtopiło" się w błonę, następnie odbiło się na papierze, by mogło zbudzić do życia obraz. To namacalne światło, to wręcz poród, tworzenie życia nieśmiertelnego, którym jest taka finalna odbitka, finalna fotografia.  

Gdy doprowadziłem ciemnię do ładu, zrobiłem kilka prób, by skalibrować dość stary powiększalnik z czasów PRL-u oraz resztę rzeczy. Mimo mało zaawansowanego sprzętu udało się zrobić kilka odbitek, że tak powiedzmy, na testy, próby i finalnie efekt był zadowalający. Kiedy otrzymałem pewnego dnia kurierem piękny obraz namalowany własnoręcznie przez nadawcę, to jak grom we mnie uderzyła myśl, że muszę zrobić taką szlachetną odbitkę, odwdzięczyć się i długo nie myślałem, jaka to będzie fotografia. Wiedziałem, że będę chciał na barytowym papierze ożywić właśnie ten mój autoportret, że trzeba z szuflady go wreszcie wyciągnąć.

Ta fotografia z wykonanego własnoręcznie aparatu była pierwsza, jedyna i niepowtarzalna, i to jest czysty fakt. Do tego ta cała historia, „ta postać"... Pomyślałem, że taką właśnie fotografię chciałbym podarować człowiekowi, który od kilku lat dzieli się sobą ze mną. 3 kwietnia udałem się do ciemni, zaraz po pracy. Wcześniej pośpiesznie zjadłem obiad i pełen uniesienia, dobrej energii, szybko przemierzyłem park, by wreszcie stanąć przed pracownią, przed obliczem twórczej ciemności.

Ogarnąłem przestrzeń pracy w ciemni, przygotowałem chemię potrzebną do wykonania odbitki itd.

By oddać należytą cześć fotografii, która przyjdzie na ten świat użyłem najlepszej chemii, a także dedykowanego do niej papieru. Wszystko brytyjskiej firmy Ilford, która prawie od 150 lat produkuje negatywy, papiery i chemię fotograficzną, i z tego co wiem, do tej pory nie ma dla ich wyrobów konkurencji pod względem jakościowym, ale mogę się oczywiście mylić.

Także papier przygotowany, chemia w kuwetach gotowa, płuczka oraz stabilizator bieli, czyli finalna kąpiel ochronna na swoim miejscu. Negatyw, a dokładnie błona rentgenowska przygotowana, także gasimy światła i tylko przy małej oliwkowej żarówce, która oświeca tylko tyle co nic, zaczynam proces ożywania fotografii.

Musi być bardzo ciemno podczas robienia odbitek na papierach barytowych, ponieważ te papiery są wrażliwe nawet na światło czerwone. Dlatego w ciemni nie używa się przy nich światła czerwonego. Światła czerwonego używa się tylko do tak zwanych plastikowych papierów RC. To są tak zwane press-paper, czyli papiery fotograficzne o podłożu plastikowym, które dawniej wykorzystywała prasa do szybkiego wywoływania zdjęć, a następnie taka odbitka idzie do kosza, bo z biegiem lat i tak się „zepsuje". 

Także większość z nas robiła takie odbitki w domowych ciemniach czy kółkach fotograficznych. Szlachetne, długowiecznie papiery barytowe są wrażliwsze na spektrum światła czerwonego i dlatego używamy oliwkowej żarówki, co śmieszne, działającej wraz z filtrem od lat 80. 

No to wstrzymujemy oddech, wyjmujemy papier, kładziemy pod powiększalnikiem, na papier kładziemy naszą błonę, dociskamy to wszystko szybą. Właśnie stąd nazwa odbitka stykowa, czyli bezpośredni kontakt negatywu (błony) z papierem. Potem włączamy powiększalnik puszczający światło, w tym wypadku na około 40 sekund i tak naświetla nam się błona na papier.   

Następnie w ciemnościach przy skromnym, oliwkowym świetle papier trafia do wywoływacza i tam przez kilka minut obserwujemy poród naszej fotografii, jak powoli wychodzi, wyłania się. Następnie przerywamy (odbitka trafia do przerywacza) proces wywoływania, a potem odbitkę wkłada się do następnej kuwety z utrwalaczem. Utrwalamy obraz, a następnie na dość długo, ok. 30 minut idzie do płukania. Trzeba naszą odbitkę dobrze umyć, jak dziecko, co się co dopiero urodziło. Po takiej kąpieli trafia jeszcze do stabilizatora bieli, by zabezpieczyć jej oblicze na wieki - tak właśnie należy pięknie wtedy myśleć.

Oczywiście zanim powstanie odbitka w ostatecznej wersji, jest zazwyczaj kilka prób. Papiery barytowe, zwłaszcza matowe, czyli tak zwane vintage print, są dość trudne i aby osiągać odpowiednią ekspozycję, zadowalający obraz, trzeba się trochę pomęczyć. Także męczyłem się ponad 5 godzin i trochę papieru poszło w kosz niestety, ale finalnie uzyskałem to co chciałem, a przynajmniej tak mi się wydawało. 

Jednak nie mogło być tak pięknie, ponieważ musiałem na szybko przygotować szyby, które od jakiegoś czasu czekały na odświeżenie i jakoś mi to wypadło z głowy. Po co szyby, się człek ten i ów zapyta? A no po to, że odbitek barytowych nie wiesza się na klamerkę, na sznurku jak to Ojce za dawnych lat robili to w domowym kibelku (u mnie nie robili), ponieważ, gdy taka odbitka wyschnie to zawija się, a podłoże „kartonowe" potrafi zwyczajnie pęknąć i mamy zdjęcie do wyrzucenia. Taka odbitkę suszy się na szybach, a mianowicie przykleja się do szyby specjalnym papierem bezkwasowym i tak przez 24h odbitka schnie i w pewnym sensie prostuje się. 

Odbitka barytowa także dojrzewa. Zawsze się trochę zmienia, gdy całkowicie wyschnie, jest Żywa! Także dałem dupy z szybami i musiałem się ratować jakąś alternatywną metodą na szybko, która finalnie zawiodła i niestety, po wyschnięciu odbitek, miały swoje fizyczne wady. Tyle godzin pracy, drogiego papieru i wszystko w pizdu!

Sam na siebie nakrzyczałem, że znowu przegrałem z dziecięca ekscytacją i nie przywołałem spokoju i skupienia, który po tylu latach już powinien we mnie mieszkać, ale to dziecko nadal silniejsze.

Wróciłem do codzienności, do pracy, do fabryki, gdzie zapierdalając na trzy zmiany rozmyślałem, kiedy ta cholerna wypłata będzie, bo trzeba przecież zrobić odbitki - ożywić mój autoportret! Bida aż piszczy, nawet na papier nie ma od kogo pożyczyć, do tego 10 kartek papieru 30x40 to 400zł kurwa jego mać! Wypłata się zjawiła wreszcie, jak cień matki nad pisklęciem. 

Kupiłem papier i pod nosem powiedziałem sobie - jakoś tam się przeżyje, jak zawsze przecież. 8 kwietnia wróciłem do pracowni, ale tylko po to by przygotować cholerne szyby do suszenia odbitek. Należało zerwać z nich stary papier oraz dobrze umyć. Budziła się we mnie nowa energia. Z jednej strony tyle z tym pierdolenia, tyle roboty, a z drugiej czułem, że dzięki temu więcej w tym mnie, że więcej w tym serca! Mycie szyb sprawiło mi ogromną radość, co może wydawać się śmieszne, ale moje serce już widziało tam suszące się odbitki.  

Posprzątałem i trzeba było uciekać na popołudniówkę do roboty.

9 kwietnia dotarł do mnie papier! Zadowolony z tych 10 kartek jak dziecko z prezentów pod choinką. Obowiązki domowe i do roboty, czyli prawdziwa proza życia.

W robocie jak to w robocie, się robi, ale się myśli już o byciu w ciemni, się nie może doczekać, się ekscytuje, się dziecko budzi, się jest już tam.... 

W nocy z 9 na 10 kwietnia nie spałem zbyt dobrze. Zresztą ostatnio znowu bardzo słabo śpię. Nie tylko moja biedna głowa nie potrafi zasnąć i przeżywa wszystko zbyt intensywnie, ale też reszta ciała coś poupada znowu na zdrowiu. Obudziłem się o 7 rano, a może nie budziłem się wcale? Tak czy inaczej wstawało się ciężko - czułem się zwyczajnie bardzo źle. 

Jednak upartość dziecka we mnie silniejsza i zmęczone, słabe cielsko dotarło do kuchni, zjadło lekkie śniadanie, a następnie połknęło swoje codzienne 12 pigułek.  

Usiadłem na krześle, spuściłem głowę i jak niepodlewany kwiat marniałem z każdą minutą. Uwięziony w obolałym ciele przez chwilę, co trwała nadzwyczaj długo stałem się posągiem, który pęka od środka. Ten cały impas przerwało nawoływanie dzieci zza okna. Niedaleko jest przedszkole stąd ten gwar. 

Ruszyłem tyłek do pokoju obok, stanąłem przed obrazem, który sprezentował mi Jurek Stachura. Wieś mojego dzieciństwa... Wróciło życie, spakowałem do plecaka chemię fotograficzną, w dłonie papiery i ruszyłem do ciemni. Godzina 8.00, byłem na miejscu i niezwłocznie zacząłem przygotowania. Czyli powtórka z rozrywki. 

Chemia do kuwet, sprzątanie stanowiska, szyby do suszenia itd. Przywołać swój autoportret z zatrzymanej nieśmiertelności na papier życia to była misja, którą należało wykonać do godziny 12.00. Na początku z małego arkusza tego samego papieru zrobiłem tak zwane próbki. Jak na pierwszy „kontakt” wyszły obiecująco, jeżeli chodzi o „plastykę obrazu" surową, bo taki był mój zamiar, by zrobić dwie wersje odbitek. Po zrobieniu kilku próbek, czas na właściwy papier i odbitkę. Totalna ciemność i tylko moja delikatnie świecąca przyjaciółka, czyli Oliwka, a właściwie oliwkowa żarówka, która podczas seansów wywoływania stała się moją najlepszą przyjaciółką.  

Przy filtrze żółtym i 42 sekundach, odbitkę w wywoływaczu mogłem trzymać jak to się mówi do oporu. Zdawałem sobie jednak sprawę z pewnych ograniczeń sprzętowych jakie ma klubowa ciemnia. Sprzęt z lat 80., produkcja PRL z niewielkimi możliwościami korekcyjnymi, bo te niby-filtry w obiektywie - no umówmy się, działają, ale kontrola nad nimi jest delikatnie mówiąc dość uciążliwa, a o zegarze ciemniowym to nawet nie wspomnę. Niemniej jest się też samoukiem i za mistrza ciemni nigdy się nie uważałem, ale jak powinien wyglądać dobrze ożywiony obraz, się oczywiście wie. Także ożywiało się ten niecodzienny autoportret.

Najpierw w wersji surowego, mało kontrastowego obrazu o dość płaskiej skali tonalnej. Zresztą, z tych błon RTG też trochę inaczej się odbija niż z klasycznego negatywu, a do tego anomalie jakościowe „otworka" potęgują nieuniknioną w tym wypadku „estetykę błędu" ożywianej z wielkim sercem fotografii. Zrobiłem takie trzy odbitki, które miały jedynie delikatne różnice w jasności. Może i jestem świrem, ale każda z nich podczas wywoływania była traktowana z wielką czułością, ostrożnością, jak prawdziwe dziecko, a przed wyciąganiem z wywoływacza, odliczałem magiczne 21 sekund, stojąc na baczność z zamkniętymi powiekami. Dlaczego? Wariat się jest i tyle, a ta liczba kręci się przy mnie przez całe życie. 

Do godziny 10 uwinąłem się z pierwszą wersją odbitek. Po wstępnym suszeniu na powietrzu, przykleiłem je do szyb, by procedura suszenie barytów była zrobiona jak należy. Zabrałem się za ożywianie mojego autoportretu w wersji bardziej kontrastowej, mrocznej... Okazało się, że wcale nie będzie to łatwa sprawa, gdyż jak wspominałem samo zdjęcie (negatyw) jest tonalnie, plastycznie dość specyficzne i tutaj musiałem użyć aż ¾ filtra „fioletowego”, by uzyskać dość wysoki kontrast. Jednak pierwsze próbki nie były udane - jak to się mówi - wylała się smoła. Gęste czernie pochłonęły nawet tak dobry papier. Po kilku korektach wyglądało już to lepiej, ale nie odbyło się finalnie bez korekty „cieniem dłoni". 

Podczas 50, a potem 40 sekund naświetlania, ciemne i kontrastowe partie obrazu musiałem rozjaśniać za pomocą dłoni. Ciemniowy Photoshop, czyli zasłanianie dłonią, palcami, a dokładnie cieniem dłoni, cieniem palców obszarów na papierze, które trzeba było w ten właśnie sposób rozjaśnić. To jest jak malowanie papieru cieniem, który daje światło - to czysta poezja. Skrawki nieba wyszły dzięki ,,fioletowemu” filtrowi i czasowi naświetlania dość jasno, tak jak chciałem. Moja postać – tak, moja „czarna postać", pozostała jak czarna krew poezji. Dookoła niej ziemia, kałuża oraz drzewa w oddali, które rozjaśniłem właśnie lewą dłonią – cieniami. Za trzecim razem uznałem, że to jest to i w sumie więcej z tymi wszystkimi ograniczeniami i przy tak specyficznym „negatywie" nie mogę, nie potrafię wyciągnąć, a została też tylko godzina i trzeba będzie zwijać się do pracy, niemniej, naprawdę uznałem, że to jest to, to jest ten piękny mrok.  

Podczas płukania, a następnie suszenia, na jednej z odbitek pojawiła się pewna anomalia i białe niebo zrobiło się różowe. Nie miałem pojęcia co się stało. Walczyłem, by uratować tę odbitkę, ale niestety nie dało się, zmarła! Kolejne dwie były w porządku i ta ostatnia, którą uznałem za tę, tę właśnie tę…, także była w porządku. Suszenie wstępne na powietrzu, a potem szyba… Udało się jeszcze po sobie posprzątać, rzucić okiem na odbitki, jakże różne, piękne - tak się pomyślało i musiało się zostawić swoje „dzieci" i uciekać do roboty. 

Wracając do domu zjawiły się myśli, że jak wyschną, będą wyglądać trochę inaczej. Zmatowieją, czerń może połknąć to czego byśmy nie chcieli. Posmutniałem i doszło do mnie, że to nie będzie jeszcze koniec walki ze światłem, a może mrokiem? Zmęczenie dało się we znaki oraz osłabienie co od kilku dni mi towarzyszy. 

W robocie się myślało, jak finalnie po wyschnięciu będą wyglądać. Męczyło mnie to i nie obyło się bez narzekań, na słaby sprzęt, na to, że się nigdy nie miało mistrza, nauczyciela, że człowiek wszystkiego uczył i uczy się sam, w samotności i jeszcze ciężko zapierdala na to w fabryce, a zdrowie od lat kiepskie i młodość gdzieś już tam daleko.... 

Chwilę po godzinie 8.00 zbudził mnie pochmurny, a jak się później okazało, także dość chłodny poranek. Wodą w twarz przed lustrem, kilka sekund milczenia jakby się czekało, że ten po drugiej stronie coś powie. Oględziny ciała i zdrowia, a potem już codzienny rytuał łykania pigułek na życie. W niewielkich odstępach 12 gwiazd połkniętych, przed i w trakcie śniadania, do tego dwie saszetki proszków i dopiero wtedy mogę się ubierać i zaczynać dzień. Dzisiaj miałem iść do ciemni, wyciąć odbitki i zobaczyć, jak się prezentują po wyschnięciu. Tak też uczyniłem i po godzinie 9.00 już byłem z odbitkami w domu. W swojej małej pracowni zacząłem uważnie oglądać owe dobitki i im dłużej się przyglądałem, tym bardziej coś mi w nich nie pasowało. 

Zacząłem mieć dylemat czy ,,lepsza" w wersji surowej, praktycznie bez bieli, a w szarościach, czy z bielą i kontrastową czernią? Jednak te kontrastowe po wyschnięciu się jeszcze troszkę przyciemniły, w sensie czernie, czarne partie kadru, co niestety zaczęło mi przeszkadzać, a jednak - się pomyślało. Przygotowałem passe-partout, przyłożyłem odbitkę i w passe-partout i naturalnym świetle jednak te czernie okazały się zbyt czarne, smoliste, tym bardziej, że obraz to pełny mat. Finalnie akceptowałem dwie odbitki. Jedną w surowym tonie i drugą kontrastową, ale jednak męczyło mnie, że to nie jest dokładnie to, w sensie, jak w passe-partout się prezentuje, jak wygląda wstępnie ubrane moje dziecko. Czuło się, że to nie jest to! Miało być kontrastowo, mrocznie, abstrakcyjnie, ale się wiedziało, że jednak musi być troszkę inaczej. Położyłem się do łóżka, by odpocząć przed pracą. Zmęczenie i osłabienie nadal się utrzymywało. Leżąc biłem się z myślami, czy nie wstać i biegiem nie udać się do ciemni?  

Była już godzina 11 i z jednej strony chciało się odpuścić, a z drugiej jakże nawoływało, męczyło, drapało w sercu i głowie! Cholera, jakże męczyło to dziecko! Kurwa mać! - się powiedziało na głos. Wstałem i najszybciej jak tylko umiałem poszedłem do ciemni.

W ekspresowym tempie przygotowałem ciemnię do pracy. Zostały mi ostatnie trzy arkusze papieru, ale wiedziałem co robić, wiedziałem, że chcę odbitkę w większym kontraście i bieli, ale musiałem rozjaśnić tę „smołę". Lekko zmieniłem czas do 40 sekund i przez cały ten czas naświetlania odbitki rozjaśniałem dłońmi ciemniejsze partie, by było widać ziemię, kałużę, drzewa oraz jakże symboliczną dróżkę i jednocześnie wyodrębnić „moją postać", tę ukochaną Czarną Poezję, źródło życia! 

Byłem jak w amoku i jakby poza ciałem, poza cielesnością, poza kadrem, poza… Każdą z tych trzech nowych odbitek napiętnowałem podczas wywoływania odciskiem palca dokładnie w centrum samego siebie, tego czarnego światła. Nie jest zbytnio widoczny, ale tak miało być. Teraz jestem też tam namacalnie, fizycznie, na tym papierze, w tym świetle, w tej fotografii.  

Na dworze pochmurnie, chłodno, wietrznie, czyli idealna pogoda, by napisać wiersz i się pisało, tylko trochę inaczej. Pisało się, trzymając w dłoniach odbitkę, którą otulał chłodny powiew, być może zbłąkanych myśli poetów, poetek, bo tak się to poczuło, się o nich pomyślało.

Tak przez kilkanaście minut suszyłem trzy nowe odbitki, a potem znowu do szyby, by zostawić na 24 godziny w dojrzewającym mroku. Miałem ogromne uczucie, że powstało wreszcie życie, w którym mogę się szczerze przejrzeć! 

Piątek, 11 kwietnia, godzina 15:29, się robi, się w robocie jest i znowu się myśli. Ach, jak się pięknie myśli, z wielkim uczuciem się myśli, inaczej niż ostatnio! Jutro byle dostać się do ciemni, zabrać odbitki i bezpiecznie przetransportować do domu, a w domu już ceremonia oprawiania, tak dziewicza jak pierwsza komunia dla dziecka. Niechże jutro będzie piękne, to życie w końcu się zbudzi! Ach, jak to się czule myśli, wierzy, pięknie się wierzy! Się już doczekać nie może jak w biel passe-partout, jak w ramę, jak… 

Obudziłem się trochę po 7, ale nie wstawałem, leżałem i rozmyślałem, o której godzinie najlepiej iść po odbitki, by budynek, w którym mamy ciemnię, był otwarty. Dzisiaj sobota, to najczęściej drzwi ośrodka są zamknięte, gdy nie ma rzecz jasna jakichś planowych wydarzeń. Ogarnąłem się i punkt 9.00 wybyłem z domu z wielką wiarą, że jednak drzwi będą otwarte. Zbliżając się do budynku zauważyłem, jak delikatnie słońce zza chmur się zaczęło przebijać i przez drzewa tworzyć piękne świetlne wstęgi. To dobry znak - się pomyślało. Dotarłem do drzwi, pociągnąłem do siebie – otwarły się! Wparowałem do ciemni schodami w dół jak dziecko na plac zabaw w latach 90., nawet nie rozbierając się i zacząłem od razu wycinać odbitki z szyb. Widziałem, już tę jedyną. Serce silnie zabiło!  

Spakowałem odbitki do kartonika i szybkim krokiem jak radosne dziecko, co wraca ze szkoły by powitać wakacje zmierzałem do domu. Się szło, się cieszyło, się wiedziało…!

W domu zacząłem powoli oglądać i serce się nie myliło. W naturalnym świetle życie było na tej fotografii takie jakie powinno być. Tak, teraz to już nie odbitka, teraz to już Żywa Fotografia, mój autoportret i jednocześnie portret Poezji. Autoportret (Poezji) wykonany w 2024, ożywiony w 2025. Poczułem ulgę, wziąłem głęboki oddech, zrobiło się błogo.

Wypiłem małą kawę, uspokoiłem ciało i powoli zabierałem się do oprawy jakże dla mnie ważnej fotografii. Przygotowałem stanowisko w mojej domowej, małej, ale przytulnej pracowni i z wielką radością zacząłem składać passe-partout tak, by mogło się otwierać i zamykać. Przygotowane passe-partout 40x50 z oknem 24x30 oraz pełne „plecki”. Passe-partout zakupuję z pewnej pracowni artystycznej i jest naprawdę świetnej jakości. Z wszelkimi certyfikatami, dość grube, kilkuwarstwowe, bezkwasowe. Można z czystym sumieniem ożenić je z fotografią. Passe-partout przygotowałem. 

Skleiłem specjalną papierową taśmą bezkwasową. Nie należy do tanich, bo ponad 100zł za rolkę, ale nie ma zmiłuj, gdy oprawia się fotografię odbitą na barycie, w dobrym passe-partout, to i taśmy muszą być także bezkwasowe jak i japoński cienkopis, który także ma w sobie tusz bezkwasowy. Takim można spokojnie podpisywać odbitki.   

Praca przyjemnie szła w ciszy i skupieniu, a ja czułem się jak ojciec ubierający dziecko na swój pierwszy w życiu spacer. Dawno nie oprawiałem życia i to tak ważnego życia – stęskniłem się do tego! Ach, jak Tęskno jest do wielu żyć… Fotografia przymocowana do „plecków” passe-partout za pomocą „rożków foto” także z klejem bezkwasowym. Sama odbitka, fotografia jest w nich mocowana, ale nie ma kontaktu z klejem. Można ją śmiało i bezpiecznie wyciągać i wkładać. Także odbitka nie jest mocowana permanentnie.

Złożyłem na tyle fotografii jakże święte podpisy i opisy. Powoli dokonywało się to upragnione, to ubieranie życia w nieśmiertelność, w którą się, co by nie było, jakoś tam wierzy.

Rama do tej fotografii, może i zbyt masywna nie jest, ale przynajmniej z drewna, także cały czas jesteśmy przy namacalnej naturze… Autoportret (Poezji) oprawiony. Fotografia ożywiona całym moim czarnym sercem!

W najbliższych dniach zostanie wysłana jako podziękowanie, wysłana do wspaniałego człowieka, z którym od kilku lat pisuję Listy Prawdziwe, wymieniam się wierszami, a nawet i czasem telefonicznie rozmawiamy, a ostatnio podarował mi swój obraz, który przywołuje we mnie dobre dzieciństwo spędzone na wsi. 

Tym wspaniałym człowiekiem, którego muszę wreszcie odwiedzić i podać mu dłoń jest Jerzy Stachura. Wierzę, że doceni „mój” autoportret.